Zawsze byłam „chłopczycą”. Wolałam spodnie od sukienek, trampki od balerinek, a wspinaczka po drzewach dawała mi więcej adrenaliny niż zabawa lalkami. Nigdy nie czułam, że coś ze mną nie tak. Moi rodzice mówili: „ważne, że jesteś szczęśliwa”. Sąsiedzi uśmiechali się, widząc mnie biegającą z rozbieganymi włosami i obdrapanymi kolanami. Byłam po prostu sobą. Autentyczna, swobodna, bez filtra.
Aż do tego dnia.
Miałam 13 lat, kiedy cała klasa pojechała na biwak. Lipcowe słońce rozlało się nad jeziorem jak złoty filtr z bajki. Dzieciaki skakały do wody, graliśmy w siatkówkę, a ja czułam się lekko – jakby całe życie było przede mną. I wtedy to się stało.
Jeden z chłopaków – ten, którego ukradkiem obserwowałam na przerwach, który rozśmieszał mnie do łez i przy którym głos zawsze łamał mi się w połowie zdania – powiedział coś, co utkwiło we mnie na lata:
„Ej, może byś się trochę poopalała? Wyglądasz jak chłopak.”
Nie pamiętam już, czy bardziej zabolały mnie jego słowa, czy śmiech, który po nich rozlał się jak fala. Poczułam, jakby ktoś mnie uderzył. Policzki płonęły mi ze wstydu, ale nie od słońca. Głowa opadła nisko. Tego dnia nie wróciłam do wody. Zamiast tego siedziałam skulona na kocu, udając, że mnie tam nie ma.
Coś we mnie wtedy pękło. Jakby moje beztroskie „ja” – to prawdziwe, nieoswojone – schowało się głęboko i nie chciało już wychodzić. Wróciłam z biwaku z postanowieniem, że się zmienię. Zaczęłam nosić sukienki, których zawsze unikałam. Pomalowałam rzęsy, choć szczypało mnie w oczy. Uczyłam się nowych słów, którymi mówiły inne dziewczyny – tych o błyszczykach, chłopakach, dietach i ciuchach. Z każdym dniem oddalałam się od siebie, ale w zamian zyskiwałam akceptację. „Ale się zmieniłaś”, mówili. Ja się uśmiechałam. W środku byłam coraz cichsza.
Z czasem to przebranie weszło mi w krew. Tak bardzo, że prawie zapomniałam, kim byłam wcześniej.
Dopiero wiele lat później – może na studiach, może w jeszcze innym ważnym „dniu” – coś znowu się we mnie obudziło. Może to był inny komentarz, inna rozmowa, może spotkanie z kimś, kto był tak bardzo sobą, że zainspirował mnie do szukania drogi powrotnej.
Zrozumiałam wtedy, że ten dzień nad jeziorem nie był końcem mojej historii, tylko jej punktem zwrotnym. Że pozwoliłam komuś zdefiniować mnie jako kobietę – na podstawie wyglądu, skóry i sukienki, której nigdy nie lubiłam. A przecież bycie kobietą to coś więcej. To siła, czułość, intuicja. To wolność wyboru.
Zaczęłam odzyskiwać siebie – kawałek po kawałku. Znów założyłam dżinsy, związałam włosy w niedbały kucyk, poszłam w góry, wyjechałam sama. I z każdym takim krokiem znów czułam się sobą. Bez maski. Bez udawania.
Ten dzień nad jeziorem nadal mnie boli, ale dziś wiem, że mnie ukształtował. Pokazał, jak łatwo można zgubić siebie, jeśli za bardzo chce się podobać innym. Ale też nauczył mnie, że nigdy nie jest za późno, by siebie odnaleźć.
Bo siła kobiecości to nie makijaż ani długość sukienki. To odwaga, żeby być sobą – nawet jeśli czasem inni tego nie rozumieją.