W miejsce tej bezczelnej, choć wrażliwej małolaty musiał pojawić się ktoś bardziej przyziemny, kto nie zatonąłby na nowych wodach.
Choroba, do dziś nierozpoznana (moja psychoterapeutka stwierdziła tylko, że widzi objawy manii) zaczęła odbierać mi mamę, kiedy byłam jeszcze w liceum. Jednak dopiero kilka lat później zorientowałam się, że ją tracę. Zaczęła się oddalać, pełna strachu, żalu i gniewu, od wszystkich i ku mojemu zdziwieniu wcale nie byłam wyjątkiem.
Łączyła mnie niezwykła więź z mamą
Nie powiedziałabym, że kochałam swoją mamę, to nie oddaje w pełni charakteru naszej więzi. Ja ją wyznawałam. Wśród ludzi mówiłam zawsze, to co myślę, ot wyszczekana gówniara, byłam jak sztorm. Przy niej zamieniałam się w łagodną bryzę – nie kwestionowałam jej zdania, jeśli było inne od mojego, uznawałam, że najwyraźniej coś pominęłam.
Raz poszłam pod prąd – a właściwie na inne studia niż wybrała dla mnie mama. Nie zostałam lekarką, ale farmaceutką, choć zawsze chciałam być filolożką polską. Ten gorzki kompromis nie uszczęśliwiał żadnej z nas, ale zdobył niechętną aprobatę mamy. Studia były (czasami) ciekawe, ale nie czułam, że się spełniam. Marzenia wciąż kisiły się we mnie, fermentowały, i zatruwały od środka.
Nigdy nie odpowiedziała na moje „kocham cię”
Przeprowadziłam się daleko, więc rzadko wracałam do domu, ale moje codzienne rozmowy telefoniczne z mamą trwały kilka godzin. Szybko przechodziły w atak, czasem w kłótnie. Dni zamieniły się w lata. Można uznać moją upartość za bezcelową, ale ja dobrze wiedziałam, do czego dążyłam – zamierzałam udowodnić, że jestem godna zaufania mamy i ją odzyskać. Nigdy nie odpowiedziała mi jednak na „Kocham Cię”, którym się z nią żegnałam.
Najpierw ukształtowało mnie poświęcenie. Wygładziłam swoje kolce, żeby nikt się nie skaleczył, wymusiłam uśmiech, ściszyłam głos, a nawet milczałam, coraz częściej, szczególnie gdy nie powinnam. To jak wiele form przybierałam, tylko woda jest w stanie pojąć.
Potem, zanim dotarło do mnie, że mama nie wróci, odeszła na zawsze. Zniknęła nadzieja, nagle i okrutnie, w sposób, w który tylko śmierć potrafi ją odbierać. Odeszła też ta wersja mnie, którą dla mamy byłam – przestała mieć prawo bytu. Dlatego, na dzień przed moimi 25. urodzinami, rozpoczęłam żałobę i za moją matką, i za jej córką.
Ojciec był, ale ledwo go znałam. Potem szybko ożenił się z inną kobietą.
Kipiałam z żalu, do siebie, do świata, a nawet do mamy. Sporo wody upłynęło z moich oczu, zanim zrozumiałam, że nie mogłam jej uratować, i kolejne tyle, zanim to sobie wybaczyłam. Przez większość życia krążyłam w wodach rodzicielki. Nie przybrałam samodzielnej formy, bo moje własne cele były drugorzędne. Nie miałam, do czego dążyć. Wtedy zrozumiałam, że muszę ratować siebie i zrobiłam to, co umiałam najlepiej – zaopiekowałam się – ale tym razem opuszczoną dziewczyną, która głęboko schowana, mieszkała we mnie.
Piana otula brzegi oceanu i łaskocze mnie w stopy, gdy pojawiam się na brzegu. Oglądam swoje nogi, ręce, brzuch – aż dociera do mnie, że jestem kompletna. Ciemne głębiny wołają z dala, językiem moich słabości, ale idę dalej, bo nie chcę się już bać.
Musiałam zaopiekować się sobą
Ten proces, ujęty w kilku zdaniach, brzmi niesprawiedliwie prosto, ale choć od dzieciństwa kochałam przelewać swoje myśli na papier, dopiero zbierająca się przez lata odwaga i bulgocząca frustracja popchnęły mnie do działania. Strach, pielęgnowany – że nie ma w tym całym pisaniu sensu ani pieniędzy – przestał mieć nade mną władzę, a ja poczułam się potężna, mogąc nadać swojemu życiu własny nurt.
Wróciłam do czytania, by odkryć, jak boleśnie za nim tęskniłam. Ukończyłam podyplomowe studia copywriterskie i uzupełniłam je kursami, dzięki czemu zwiększyłam swoją wrażliwość językową i sprawność pisarską. W końcu dokonałam tego, co kiedyś wydawało się niemożliwe – zaczęłam zarabiać na tworzeniu treści. Nie zostałam jeszcze filolożką, ale od kilku miesięcy przygotowuję się do rozszerzonej matury z języka polskiego, by wziąć udział w rekrutacji na upragniony kierunek.